18+
Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone wyłącznie
dla osób dorosłych

Mam co najmniej 18 lat. Chcę wejść
Nie mam jeszcze 18 lat. Wychodzę

Kredyt Bank we krwi

Helena Kowalik
Po zamordowaniu niewinnych kasjerek i strażnika bawili się na przysiędze wojskowej kolegi. Solidarność grupy znajomych z Łochowa nie wytrzymała jednak próby czasu.

Strzelanie do celu ćwiczyli od miesiąca w lesie pod Klembowem. Przerobiony na ostrą amunicję gazowy pistolet ME 9 model Parabellum kupili na bazarze Różyckiego. Najstarszy z nich, 28-letni Krzysztof Matusik, wyznaczał zadania: Marek Rafalik, ochroniarz z innego banku, miał stać na czatach, następnie wejść do banku, zapakować do plecaka zrabowane pieniądze i wynieść je w bezpieczne miejsce. Grzegorz Szelest, wtedy bezrobotny, był od użycia broni. Siebie Matusik widział w takiej roli: wchodzi do banku kilka minut przed otwarciem; pretekstem jest zostawienie w szatni dla pracowników świeżo upranego munduru strażnika. Nie ma tego dnia dyżuru, bo zamienił się z kolegą Stanisławem Wóltańskim. Poprosi go o tę przysługę, tłumacząc, że chce pojechać do jednostki wojskowej na przysięgę kolegi z jego wsi. 

Kiedy Wóltański otworzy drzwi, ogłuszy go rurką i wprowadzi do banku Rafalika oraz Szelesta. Będą się porozumiewać za pomocą telefonów komórkowych. - Nie ma ryzyka, że plan nie wyjdzie - Matusik zapewnia swych młodszych kumpli. Od miesiąca, podczas każdego dyżuru, sprawdza krok po kroku plan napadu. Jest w tym precyzyjny i czujny, wszak jego praca jako bankowego strażnika polega na pilnowaniu bezpieczeństwa w budynku i interweniowaniu w razie potrzeby. 

Zrabowane pieniądze ustawią ich do końca życia. 

Zobacz wideo Ewelina, 37 lat. Skazana za zabójstwo cioci. Rozmawia Hanna Dobrowolska

Strzał w potylicę 

W sobotę 3 marca 2001 roku Oddział 1 filii nr 6 Kredyt Banku przy ulicy Żelaznej w Warszawie jest czynny od godziny ósmej. Tuż przed otwarciem Krzysztof Matusik telefonem komórkowym przywołuje do drzwi znajdującego się wewnątrz Stanisława Wóltańskiego. Strażnik - nota bene najstarszy pracownik banku - z pełnym zaufaniem wpuszcza kolegę do środka.

Dziwi się, że Matusik nie przyniósł munduru. "Mówiłeś, że...". Nie kończy zdania, bo uderzony czymś ciężkim w głowę upada nieprzytomny na posadzkę. Po ogłuszeniu strażnika Matusik wpuszcza do filii stojących na dworze wspólników: Szelesta i Rafalika. Mężczyźni znoszą nieprzytomnego strażnika do piwnicy. Tam Szelest strzela do ofiary z bliskiej odległości. Zabija. 

W tym czasie strażnik Matusik otwiera kluczem drzwi trzem czekającym kasjerkom: Marioli Młynarskiej, Agnieszce Radulskiej i Annie Zembaty. Jak co dzień, kobiety schodzą do skarbca po pieniądze. Tam otaczają je bandyci. 

Krzysztof Matusik zaplanował cały napad i wciągnął w niego kolegówKrzysztof Matusik zaplanował cały napad i wciągnął w niego kolegów BRUNO FIDRYCH

Napastnicy spodziewają się nawet miliona, ale w skarbcu łącznie z obcą walutą jest w przeliczeniu na złotówki tylko 105 tysięcy. Puszczają im nerwy. Nie po taki łup przyszli.

Z krzykiem: "Na kolana!" okładają kobiety po głowach metalowym prętem. Ostrzegają: będą cicho, to przeżyją. Kasjerki milkną. Chwilę później stojący za ich plecami Grzegorz Szelest strzela w potylice ofiar. Dwie z nich w śmiertelnych drgawkach bandyci dobijają kolbą karabinu. 

O godzinie 9 napastnicy zamykają drzwi banku na klucz i wsiadają do czerwonego fiata 125p. W plecaku mają ukradzione pieniądze i kasety VHS z nagraniami monitoringu. Jadą do podwarszawskiego Łochowa, skąd pochodzą. W ustronnym miejscu dzielą pieniądze na równe trzy kupki. Przebrani w niedzielne garnitury jadą pekaesem na przysięgę wojskową. Spaleniem ubrań, w których napadli na bank, ma się zająć brat Grzegorza Szelesta. 

Gdzie jest moja dziewczyna? 

Jedna z kasjerek to dziewczyna syna kierownika tej filii Kredyt Banku. Planowali najbliższy weekend spędzić razem. W soboty bank był czynny do godziny 13, mieli się spotkać godzinę później. Dziewczyna nie pojawia się jednak w kawiarni, gdzie się umówili. Nie odpowiada jej telefon. Zaniepokojony mężczyzna podjeżdża pod bank. Drzwi są zamknięte. Zagląda przez szybę, nie widzi w holu strażnika. Dziwią go włączone komputery i nieprzerwanie pracujące maszynki do liczenia pieniędzy. Dzwoni do ojca. Ten wie z centrali, że system informatyczny jest włączony. Zawiadamia swoich szefów. 

Policjanci wchodzą do hali kasowej o godzinie 18, przez wybitą szybę. Martwą ciszę w holu zakłócają tylko wprawione w ruch maszyny do liczenia pieniędzy. 

Miejsce napadu na oddział Kredyt Banku przy ŻelaznejMiejsce napadu na oddział Kredyt Banku przy Żelaznej ALBERT ZAWADA

Funkcjonariusze schodzą piętro niżej, do podziemi. Tam, w pomieszczeniu socjalnym, odkrywają zwłoki trzech kasjerek. W skarbcu brakuje 76 tysięcy zł, 4914 dolarów, 2900 marek niemieckich, 700 franków francuskich, 405 funtów brytyjskich i 300 franków szwajcarskich. Nie ma też walkmana i telefonów komórkowych pracownic banku. 

Policjanci przez kilka godzin penetrują każdy kąt budynku w poszukiwaniu strażnika. Ciało zastrzelonego Wóltańskiego znajdują w studzience kanalizacyjnej pod podłogą szatni. 

Wrzuciliśmy do Bugu 

Sprowadzono techników kryminalistyki do zabezpieczenia śladów, których uzbierało się aż 1024, w tym 688 odcisków palców. Jeśli napastnicy weszli kiedyś w konflikt z prawem i pobrano od nich odciski kciuka, była szansa na poznanie nazwisk. Od 2000 roku w Komendzie Głównej Policji działał automatyczny system identyfikacji daktyloskopowej AFIS, który elektronicznie rozszyfrowuje takie dane. Niestety, w tym przypadku narzędzie okazało się bezskuteczne - żaden z napadających na Kredyt Bank nie był wcześniej notowany. 

Do analizy poszły pociski wyciągnięte z ciał ofiar. Sprawcy pozbierali po sobie łuski, ale jedną przeoczyli. 

Ponieważ nie było śladów włamania, przypuszczano, że zamordowane kasjerki znały sprawców. Mogli być nimi pracownicy banku. Później, w czasie oględzin miejsca zbrodni, Matusik i Szelest będą zaskakująco sprawnie poruszać się po pomieszczeniach banku, jakby doskonale znali teren zabójstwa. W ich zachowaniu nie było nawet śladu paniki - zwłaszcza ochroniarz Krzysztof Matusik bez pytania zapewniał wokół, że ma twarde alibi: krytycznego dnia od rana był z kolegami na przysiędze wojskowej. 

Ta nadgorliwość pracownika banku nie dawała śledczym spokoju - przez cztery miesiące dochodzenie stało w miejscu, bo przyglądano się bliżej Matusikowi. Pytań przybywało. Po pierwsze: dlaczego ochroniarz, który 3 marca miał mieć dyżur, zamienił się z najstarszym, mało sprawnym strażnikiem? Twierdził, że z powodu owej przysięgi; ale uroczystość w wojsku odbywała się po południu, wyrobiłby się w czasie. A może celowo wytypował słabego fizycznie Wóltańskiego, aby w razie napaści nie stawiał oporu? 

Policja założyła podsłuch wszystkim trzem uczestnikom uroczystości wojskowej: Matusikowi, Szelestowi i Rafalikowi. Każdy był kilkakrotnie przesłuchiwany. Ich zeznania brzmiały jak wyuczona na pamięć lekcja - deklamowali bez zająknięcia. Jedynie podczas badania na wariografie nie byli w stanie zapanować nad reakcją organizmu na widok zdjęć zastrzelonych kasjerek. 

Ale to nie był jeszcze dowód na popełnienie przestępstwa - po przesłuchaniach podejrzani wracali do domu. 

Z pomocą przyszedł policyjny psycholog. Analizując zachowanie podejrzanych, doszedł do wniosku, że w tej grupie najsłabszym psychicznie jest Marek Rafalik. Jego trzeba poddać dodatkowym przesłuchaniom. 

Podejrzany początkowo bardzo się pilnuje, aby za dużo nie powiedzieć. Jest zadowolony ze swej powściągliwości, więc rozluźnia się, słysząc, że przesłuchanie zmierza do końca. I wtedy pada pytanie: A co zrobiliście z komórkami i walkmanem? 

- Wrzuciliśmy do Bugu - odpowiada bez namysłu. 

Śledztwo nabiera tempa. Policja ma zeznania świadka, który widział, jak 16-letni brat Szelesta w dniu napadu palił zaplamione krwią ubrania. Postraszony nastolatek niczego nie ukrywa. Starszy brat powiedział mu, że pobił pewnego gangstera i w obawie, że tamten będzie go szukał, musi zatrzeć tropy. Jego dwaj kumple mieli ten sam problem. Uzbierało się dużo odzieży do spalenia. Nastolatkowi szkoda było kurtek, a jeszcze bardziej adidasów, nie chciał ich wrzucać do pieca. Brat nie dał się uprosić. Po przesłuchaniu tego świadka, znalezieniu łusek w lesie pod Klembowem i wyłowieniu broni z rzeki prokurator uznał, że czas na areszt. Podczas wizji lokalnej, minuta po minucie, podejrzani odtwarzali przebieg tragicznego zdarzenia. Robili to beznamiętnie, jakby nie wydarzyło się nic tragicznego. W powrotnej drodze do aresztu Grzegorz Szelest zamierzał zorganizować ucieczkę z policyjnego konwoju. Chciał przekupić strażnika więziennego, by przekazał gryps jego kumplom na wolności. Informował w nim, jaką konwojenci mają broń, radził, aby napastnicy byli zamaskowani, obiecywał po 50 tysięcy zł, a "jak dobrze pójdzie, to drugie tyle". Zdemaskowano go. 

Krzysztof Matusik, Marek Rafalik i Grzegorz Szelest zostali oskarżeni o cztery zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem oraz kradzież 105 tysięcy zł. Dziewczyna Marka Rafalika - Kamila Mianecka, która ukryła część łupu - o niepowiadomienie o zabójstwie i kradzieży i o paserstwo. Ten ostatni zarzut otrzymał również jej ojciec. 

Marzec 2002 roku. Proces ws. zabójstwa w Kredyt BankuMarzec 2002 roku. Proces ws. zabójstwa w Kredyt Banku Fot. Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl

Tacy mili chłopcy 

Maria Gordon, biegła psycholog, która badała Marka Rafalika, napisała w opinii, że nie odbiegał zachowaniem od standardów przyjętych i akceptowanych w najbliższym otoczeniu. Nie stwierdziła agresji jako trwałej cechy osobowościowej tego 25-letniego mężczyzny. 

Rafalik nie był uzależniony od substancji psychoaktywnych. Nie miał w przeszłości konfliktów z prawem, nie stwierdzono u niego zaburzeń osobowości, a jedynie nieprawidłowe cechy w sferze emocjonalno-motywacyjnej, wąski zakres zainteresowań, niewielkie aspiracje życiowe i małą wrażliwość na potrzeby innych. Nieumiejętność oceniania własnego zachowania w aspekcie zgodności ze społecznymi standardami powodowała u badanego obniżenie poczucia odpowiedzialności za negatywne skutki takiego postępowania. 

Z psychologicznej analizy zachowania oskarżonych podczas napadu na bank wynika, że działali jako mała, solidarna grupa społeczna, rodzaj mafii, w której obowiązuje myślenie narzucone przez lidera i jego poczucie własnej nieomylności i siły, wiara w odniesienie sukcesu i pomijanie sygnałów ostrzegających przed ewentualnym niepowodzeniem. 

Ta solidarność nie wytrzymała próby czasu. Przez cztery miesiące śledztwa podejrzani podawali uzgodnioną wcześniej wersję tego, co robili 3 marca 2001 roku. Ich zachowanie uległo zdecydowanej zmianie po aresztowaniu i przedstawieniu zarzutów. Zrezygnowali z mafijnej solidarności, każdy prezentował inną wersję zdarzenia ochraniającą jego samego. 

W sześciotysięcznym Łochowie oskarżenie trzech spokojnych dwudziestokilkulatków było szokiem. Wzywani na przesłuchanie mieszkańcy zaczynali swe zeznania od przekonywania prokuratora, że doszło do tragicznej pomyłki. Ktoś się uwziął na ich Łochów, bo zazdrościł miejscowym stałej pracy w odległej o 70 km Warszawie (kilku mężczyzn z miasteczka pracowało w ochronie warszawskich urzędów).

Oto jedna z utrzymanych w tym tonie wypowiedzi: "Żeby to byli jacyś menele, łobuzy, co zaczynały od małego i było wiadomo, że nic dobrego z nich nie wyrośnie. Ale to są chłopcy z porządnych rodzin, katolickich". Tacy, co znajomemu spotkanemu na ulicy grzecznie mówią: "dzień dobry".

O młodym Matusiku mówiło się na mieście, że to "mamusi króliczek", zawsze przy niej. Codziennie chodzili do kościoła na poranną mszę. Nie było, że chciałby jeszcze trochę pospać. I dzieci od sąsiadów go chwaliły, bo grał z nimi w nogę. Śmieszny był, gdy udawał gangstera. Kiedyś w knajpie wypił za dużo piwa i na głos się przechwalał, że "Pruszków" wisi mu 200 baniek, jedzie tam odebrać swoje pieniądze. Chciał zrobić sobie tatuaż z kropek na powiece, żeby mafia go szanowała. Również o Grzegorzu Szeleście nikt w Łochowie nie powiedział złego słowa. Nie miał szczęśliwego dzieciństwa. Matka go porzuciła, wychowywali dziadkowie. Kiedy zmarli, zamieszkał u ciotki, pomagał jej w wychowywaniu gromadki dzieci. One go uwielbiały. W miasteczku był znany z tego, że miał irokeza i chodził z oswojonym szczurem na ramieniu. To świadczyło o jego stosunku do zwierząt. Ostro interweniował, gdy z jakichś powodów dochodziło do dręczenia psów i kotów. Lubił się fotografować w mundurze wojskowym, chciał zostać komandosem. Kiedy jego przyrodni brat się rozpił i stracił pracę, Grzesiek go utrzymywał. Po ukończeniu budowlanki remontował z wujem łazienki. 

Co im odbiło? 

Marek Rafalik i Kamila Maniecka mieli się pobrać 6 października. Chodzili na nauki przedmałżeńskie. Mieszkańcom Łochowa trudno było uwierzyć, że ten zawsze uśmiechnięty chłopak - który ze swym zespołem śpiewał i grał na weselach - uczestniczył w zaplanowanej zbrodni. Przesłuchiwana sąsiadka zeznała: - Rozmawiałam z Markiem o morderstwie w Kredyt Banku, nie mogłam pojąć, gdzie się rodzą tacy bandyci. Bardzo chciałam, aby policja złapała zwyrodnialców. Mój sąsiad milczał, ale przyznawał mi rację potakującym ruchem głowy. Na koniec, gdy pocieszałam się, że mordercy nie unikną kary, zapytał: "Tak pani myśli?" Ale nie oczekiwał odpowiedzi, zaraz się pożegnał. 

Mijały miesiące od tragicznego wydarzenia, a niektórzy mieszkańcy podwarszawskiego miasteczka (przesłuchano ponad 500 osób) nadal nie mogli się pogodzić z nagłośnioną już informacją, że podejrzani o zabójstwo kasjerek i strażnika są z Łochowa. Chętnie powtarzali przeczytane gdzieś spekulacje dziennikarzy, że napad na Kredyt Bank to zasłona dymna gigantycznego przewału mafii pruszkowskiej i polityków na Wiejskiej. 

W gronie samych miejscowych padały też prostsze pytania:  

Ja tylko: pach, pach, pach 

4 marca 2002, rok po tragicznym wydarzeniu, rozpoczął się proces oskarżonych. Dla obecnych na rozprawie rodzin ofiar słuchanie wyjaśnień podsądnych było katorgą. Marek Rafalik, który w czasie śledztwa przyznał się do duszenia jednej z kasjerek, przed sądem utrzymywał, że z morderstwem nie miał nic wspólnego. Nie wiedział o planach zabicia kogokolwiek. Twierdził, że wcześniejsze zeznania policja wymusiła biciem. - Ja miałem za zadanie zabrać pieniądze ze skarbca i kasetę VHS z nagraniem napadu - wyjaśniał na rozprawie. - Plan się rozsypał, bo kiedy wszedłem do budynku, ochroniarz już nie żył. 

Marek Rafalik - wpierw stał na czatach, potem wszedł do bankuMarek Rafalik - wpierw stał na czatach, potem wszedł do banku BRUNO FIDRYCH

Również Grzegorz Szelest kluczył przed sądem. - Byłem tam, ale nikogo nie zabijałem. Kasjerki nie stawiały oporu, prosiły o darowanie życia. Ja im obiecałem, że przeżyją. Te strzały padły w wyniku nieporozumienia - twierdził na pierwszej rozprawie. - W kolejnych wyjaśnieniach szczegółowo opowiadał już, jak zabijał: - Marek powiedział: "strzelaj", to ja: pach, pach, pach. Do każdej podszedłem i na koniec każdą walnąłem jeszcze w głowę pistoletem. Tę walnąłem i tę walnąłem. Kiedy klęczały, celowałem w tył głowy. 

Krzysztof Matusik przyznał, że zaplanował napad, ale nie wyznaczał Szelesta na egzekutora. O zamordowanym Wóltańskim mówił jako czwartym członku ich szajki. Plan był taki, że strażnik zostanie obezwładniony na niby. Kasjerki odzyskałyby wolność po zabraniu z sejfu pieniędzy. Jednak gdy się okazało, że jest tam mniej, niż się spodziewali, doszło do awantury między Wóltańskim a Szelestem. I padły strzały. 

Prokurator bez trudu obalił tę linię obrony. Nazwał ją ohydnym sprzeniewierzeniem się faktom. 

Porażający był brak skruchy u oskarżonych. Na pytanie sędzi, co zrobili z ukradzionymi pieniędzmi, Matusik odpowiedział, że kupił samochód, Szelest - złote pierścionki, a Rafalik opłacił studia narzeczonej. - Resztę żeśmy przepili i przeżarli - uśmiechał się. Policja odzyskała tylko część obcych walut - były ukryte na strychu w domu ojca dziewczyny Rafalika. 

Obecny na każdej rozprawie ojciec kasjerki Marioli Młynarskiej głośno płakał. Jako oskarżyciel posiłkowy nie miał pytań, chciał tylko, aby dziennikarze dowiedzieli się, jaka była jego ukochana córka. Opowiadał o czerwonym pasku na jej świadectwie maturalnym, że chciała się wyrwać z ich wsi. Nie udało się na pedagogikę w Olsztynie, więc w Warszawie znalazła pracę. Najpierw w bufecie, następnie jako asystentka bankowa w Kredyt Banku. Aby awansować, zapisała się na studia marketingu i zarządzania. 

Do rodzinnego domu przyjeżdżała na weekendy. Zawsze wieczorem o tej samej godzinie dzwoniła do rodziców. 3 marca 2001 roku telefon milczał. O 22.30 ktoś całkiem obcy poinformował ich o napadzie na Kredyt Bank i zastrzeleniu trzech kasjerek. Jedną z ofiar była Mariola. 

Na korytarzu sądowym ojciec Marioli pokazywał kolorowe zdjęcia córki - wiotkiej blondynki o dużych oczach, zrobione na Pikniku Country w Mrągowie. Miała narzeczonego, na Wielkanoc planowali zaręczyny. Dlatego na jego życzenie pochowano ją w białej sukni i welonie opadającym na twarz. 

Twarze maski 

Główny spór między stronami sądowymi dotyczył nie winy oskarżonych, lecz tego, czy możliwe jest nadzwyczajne złagodzenie kary. Prokurator określił takie żądanie jako cwaniactwo procesowe. Po trzech miesiącach proces dobiegł końca. Sąd zgodził się na ujawnienie nazwisk i wizerunku oskarżonych. Tego dnia policja odgrodziła metalowymi barierkami drzwi największej sali w budynku warszawskich sądów. Choć każdy wchodzący głównym wejściem do przybytku Temidy przechodzi przez bramkę pirotechniczną, 3 czerwca 2002 roku rygory zostały znacznie zaostrzone. Wszyscy musieli otworzyć torby przed policjantem, unieść ręce do góry i dać się skontrolować wykrywaczem metalu. Każdego z dwóch wejść pilnowało kilku uzbrojonych strażników. Mundurowi stali również przy oknach sali rozpraw. Ulicę Ogrodową, mieszczącą się na tyłach gmachu sądu, zastawiły policyjne radiowozy.  

Prokurator Wojciech Groszyk w ostatnim słowie mówił, że ten proces świadczy o nieuchronności kary i powinien być przestrogą dla innych przestępców. Domagał się kary najwyższej, eliminacyjnej ze społeczeństwa. 

Pełnomocnik rodzin ofiar mecenas Jacek Dubois wyznał, że to, co go najbardziej uderza w tej sprawie, to brak emocji oskarżonych. A przecież trudno sobie wyobrazić większe okrucieństwo przy zadawaniu śmierci.

- Jeżeli kara miałaby być odpłatą za zbrodnie, nie ma takiej, która by zadośćuczyniła rodzinom ofiar - mówił. Jego klienci na początku procesu mieli jedno życzenie - chcieli spojrzeć oskarżonym w oczy, podjąć próbę uzyskania odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Nie otrzymali jej, widzieli twarze-maski. 

Przyszła pora na ostatnie słowo oskarżonych. Grzegorz Szelest nie miał nic do powiedzenia. Marek Rafalik wydukał formułkę, że bardzo żałuje tego, co się stało. Chciałby przeprosić rodziny ofiar i ich najbliższych. Krzysztof Matusik tłumaczył, że nie szedł na Żelazną z zamiarem zabicia kogokolwiek i "tak wypadło". Prosił o łagodny wymiar kary. 

Wszyscy trzej sprawcy zostali skazani na dożywocie. Szelest, który zastrzelił kasjerki i strażnika, będzie mógł się starać o przedterminowe zwolnienie po 40 latach, Matusik - po 35, natomiast Rafalik po 25. Kamila Maniecka, oskarżona o pomoc w zacieraniu śladów przestępstwa i niepowiadomienie policji o zbrodni, otrzymała karę sześciu lat pozbawienia wolności. Jej ojciec, który pomógł ukryć zrabowane pieniądze, dostał dwa lata w zawieszeniu na pięć lat. Sąd nie przychylił się do wniosku prokuratora o podniesienie progu starań o wcześniejsze zwolnienie do 50 lat. - Każdy z oskarżonych powinien mieć nadzieję, że kiedyś wyjdzie na wolność - uzasadniła sędzia.  

Proces ws. zabójstwa w Kredyt BankuProces ws. zabójstwa w Kredyt Banku Fot.Jacek Marczewski / Agencja Wyborcza.pl

Odczytaniu sentencji wyroku towarzyszył drobiazgowy opis masakry ciał ofiar. Spokrewniona z jedną z kasjerek kobieta w ławie dla publiczności nie wytrzymała tej grozy i zemdlała. Sąd zarządził przerwę. - Kto nie jest w stanie słuchać dalszej części wyroku, niech opuści salę - poprosiła po wznowieniu rozprawy przewodnicząca składu orzekającego sędzia Małgorzata Radomińska. Chwilę później na granicy zasłabnięcia była jedna z policjantek pilnujących oskarżonych. Znów ogłoszono przerwę. Wszyscy musieli opuścić salę. Na końcu zatłoczonego korytarza siostra Stanisława Wóltańskiego, siostra zakonna, znalazła odosobnione miejsce na modlitwę. Pocieszeniem po śmierci brata było dla niej przekonanie, że sprawiedliwy wyrok dla morderców zapadnie na sądzie ostatecznym. 

- Oskarżeni przyjechali z Łochowa, aby zabić. Egzekucję zaplanowali w szczegółach - mówiła w uzasadnieniu wyroku sędzia Radomińska.

- Czy w życiu oskarżonych znalazł się choć jeden fakt, który usprawiedliwiałby ich zbrodniczy plan? Niczego takiego nie dopatrzono się ani w postępowaniu przygotowawczym, ani procesowym. Chcieli się ustawić, tak tłumaczyli śledczym. Ale nie wyszło, większość pieniędzy roztrwonili - konstatowała sędzia. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał ten wyrok w mocy. 

Egzekucja goniła egzekucję 

W 2002 roku, kiedy zapadły wyroki na morderców kasjerek i strażnika Kredyt Banku, polskie sądy orzekły 21 wyroków dożywotniego więzienia. To był czas karania sprawców porachunków mafijnych - w większości za zabójstwa dokonane w miejscach publicznych, co szczególnie przerażało. To, co stało się w Kredyt Banku, wpisywało się w ten krwawy trend. Na miesiąc przed osądzeniem grupki kolegów z Łochowa (bo przecież nie mafiosów) doszło do krwawych porachunków w warszawskim centrum handlowym Klif przy ulicy Okopowej, dwa kilometry od feralnej placówki Kredyt Banku. W jednym z barów w strzelaninie zginęło dwóch gangsterów, trzeci został ranny. 

* * * * * * * * * * 

Grzegorz Szelest - to on strzelał do kasjerek i ochroniarzaGrzegorz Szelest - to on strzelał do kasjerek i ochroniarza BRUNO FIDRYCH

"Spowiedź" Grzegorza Szelesta*  

Zmieniłem swoje imię na Paweł, od Świętego Pawła Apostoła. Zacząłem wierzyć mocno tuż po wyroku. Gdy otrzymałem książkę o życiu świętej siostry Faustyny Kowalskiej, a potem miałem pierwszy realny kontakt z Pismem Świętym. Dziś wiara to najważniejsza część mojego życia. 

W chwili ogłoszenia wyroku w 2002 roku pomyślałem tylko, że już całe życie spędzę w więzieniu, a miałem dopiero dwadzieścia kilka lat. Na pytanie, po co to zrobiłem, tak naprawdę nie ma jednej odpowiedzi. Zabiłem cztery osoby. Zmarnowałem życie czterem rodzinom, ich bliskim i swojej rodzinie też. Wracam do tej sprawy myślami każdego dnia i od niej nie ucieknę, bo jest ze mną. Nie mam pretensji do nikogo, tylko do siebie, że byłem taki głupi. Gdy wyjdę, będę miał 64 lata, z czego 40 spędzę w więzieniu. Muszę z tym żyć.  

Miałem trudne dzieciństwo. Ojca biologicznego, można powiedzieć, nie znam. Z mamą nie miałem kontaktu przez wiele, wiele lat. Dopiero gdy znalazłem się w zakładzie karnym, te relacje zaczęły się budować. Rodzeństwo, trójka mieszkała w domu dziecka. Ja mieszkałem u babci, z moim starszym bratem Pawłem. Wtedy też nie miałem kontaktu z rodzicami, nie odwiedzali mnie. Dziś ten kontakt mam. Mama i rodzeństwo odwiedzają mnie, kiedy mogą, rozmawiamy, dzwonimy do siebie. W ogóle staram się mieć jak najwięcej kontaktów z ludźmi, instytucjami z zewnątrz. Chciałbym mieć rodzinę, dzieci. Od 20 lat jestem w więzieniu, jeszcze 20 lat przede mną. Początkowo siedem lat na oddziałach dla niebezpiecznych więźniów, wtedy jeszcze byłem zły i niedobry, robiłem głupie rzeczy, wpływało na to też otoczenie. Kilkakrotnie zmieniałem więzienia, a powodem tych zmian była szkoła, chęć uczenia się. Jestem teraz w Czerwonym Borze trzeci raz, wcześniej byłem siedem lat we Włocławku. Nie żyję życiem więziennym. Codziennie 10 godzin jestem poza celą. Jeżeli to tylko możliwe, podejmuję się pracy. W więzieniu skończyłem liceum, kursy budowlane, teraz też pracuję na trzy zmiany, dzięki programowi pracy dla więźniów. Wiadomo, że cały wyrok można przeleżeć, tylko co to daje. 

Dzięki wierze, pracy nad sobą, pracy w ogóle w więzieniu, mam pozytywne nastawienie do siebie, do życia, do innych. Uśmiecham się, wykorzystuję szansę, jaką jest każdy dzień. Są tacy, którzy załamują się, otrzymując wyrok, chcieliby popełnić samobójstwo, nie radzą sobie psychicznie. Pytam ich, czy samobójstwo jest wyjściem, czy ucieczką. Dla mnie samobójstwo nie jest rozwiązaniem. Na początku nie wiedziałem, jak ten czas tu wypełnić, aby był dobry, produktywny i nie poszedł na marne. Jest mi obojętne to, co o mnie mówią, co mówią o mojej wierze. Każdego dnia staram się mieć trochę czasu na czytanie Pisma Świętego, na rozmyślania. Z czasem zrozumiałem, że moich 40 lat w więzieniu ma inny sens. Moją niewolą było dotychczasowe, złe, choć krótkie życie przed tym, co zrobiłem. Jestem jeszcze na pustyni, wędruję, a to miejsce jest moją pustynią. Gdybym miał spędzić całe życie w więzieniu, bez możliwości wyjścia, to zmieniłoby moje odbieranie kary. Ale mam "światełko w tunelu" i wiem, że wyjdę. Chcę tego, mam pomysł na siebie, na swoje życie już na wolności. Pomoc bezdomnym i osobom uwikłanym w różne trudne problemy, a też pielgrzymowanie i ewangelizacja poprzez wyjazdy w różne miejsca w ramach pomocy ubogim. 

Kiedy słyszę słowo "zabić" z ust człowieka, to zastanawiam się czy ta osoba zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. Zabić kogoś? Tu, w więzieniu, nie rozmawia się z innymi osadzonymi o takich sprawach jak sens kary. Po prostu przyjmuje się karę i z nią żyje. 

Maria Młynarska i Agnieszka Radulska - 29 lat. Anna Zembaty - 33 lata. Stanisław Woltański - 50 lat. Tyle mieli w chwili śmierci. Myślę cały czas o tym, żeby skontaktować się z rodzinami tych osób. To trudne, ale napiszę do nich. Muszą upłynąć lata, rany muszą się zabliźnić. Ja też potrzebuję przepracowania tego w sobie. Chyba boję się odrzucenia, tego, że ci ludzie, ich bliscy, nie życzą sobie mieć ze mną kontaktu. Chciałbym ich prosić o przebaczenie. W więzieniu zrozumiałem swój czyn. Popełniłem straszną zbrodnię. Ja już to przeciąłem w sobie. Chciałbym wyjść na wolność. Chcę budować i wiem, że będę umiał zbudować swoje życie. Pierwszego dnia po wyjściu pójdę do Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach. 

* Szelesta wysłuchał Zbigniew Nowak, autor opublikowanej w 2023 roku monografii "Kara śmierci w Polsce. Wybór czy konieczność". 

OSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.plOSKARŻAM - cykl kryminalny Gazeta.pl Grafika: Marta Kondrusik

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.