0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. Filip SpringerFot. Filip Springer

Powieszony na płocie baner głosi: „Uwaga! Jedziesz drogą wstydu powiatu tucholskiego. Przepraszamy – mieszkańcy”.

Myślę o nich ciepło. W końcu to nie ich wina. Droga jest rzeczywiście fatalna, składa się właściwie z samych dziur oraz prowizorycznych łat. Ale brnę tędy, bo umyśliłem sobie, że ten odcinek mojej włóczęgi przez miejsca bezbronne będzie przede wszystkim podróżą w czasie. A gdzieś w połowie tej „drogi wstydu” znajduje się miejsce chwały polskich leśników. Rezerwat Cisy Staropolskie im. Leona Wyczółkowskiego.

Lasy straszą lasem

Chciałem zacząć symbolicznie, a okazuje się, że trafiam kulą w płot. Rezerwat jest zamknięty. Solidne żółte tablice ostrzegają przed niebezpieczeństwem „uszkodzonego drzewostanu”. To znana przypadłość polskich lasów – mało kto o tym wie, ale mogą być one wręcz zabójczo groźne.

Lasy Państwowe wyspecjalizowały się w straszeniu ludzi lasem. Od lat największym zagrożeniem, jakie tam na nich czyha, są uschnięte drzewa. W 2017 roku rzeczniczka Lasów Państwowych została zapytana, ilu ludzi zginęło lub zostało rannych na skutek łamania się pogryzionych przez korniki świerków w Puszczy Białowieskiej.

„Nikt – odpowiedziała Anna Malinowska. – Ale nie będziemy przecież na to czekać z założonymi rękami”.

Leśnicy w Borach Tucholskich też nie czekali. Zamknęli rezerwat Cisy Staropolskie już w 2020 roku i od tamtego czasu zastanawiają się, co z nim zrobić. Największe i najstarsze skupisko cisów pospolitych w Europie jest otoczone szczelnym płotem, na którym wiszą tabliczki, że cały teren jest monitorowany. Nie chce mi się sprawdzać, czy tak jest w istocie. Nie zobaczę więc żadnego z ponad dwóch tysięcy cisów porastających południowe brzegi Jeziora Mukrz. W ciągu ostatniego wieku ich liczba spadła o 36 procent. Duży wpływ na to mają zmiany klimatu. Przedłużające się susze powodują przesuszanie się systemów korzeniowych młodych, cisowych siewek, które tak osłabione nie są w stanie przetrwać nawet niewielkich, jesiennych przymrozków i obumierają.

Innym problemem są walące się stare sosny rosnące w sąsiedztwie cisów. Ich usychanie również jest związane z katastrofą klimatyczną. Dla drzew iglastych zaczyna być w Polsce po prostu za gorąco, granica ich występowania przesuwa się na północ. Naukowcy są zgodni, że gdyby lasom pozwolić odnawiać się naturalnie, to o wiele więcej byłoby w nich drzew liściastych, takich jak graby i klony. Te jednak nie są zbyt atrakcyjne dla przemysłu drzewnego.

Wcześniejsze odcinki cyklu OKO.press „Miejsca bezbronne” znajdziesz tu:

Przeczytaj także:

Święty Gaj Wyczółkowskiego

Ale przyjechałem tutaj nie po to, by obserwować skutki zmian klimatu. Chciałem po prostu popatrzeć na miejsce, które nazywane przez leśników „najstarszym rezerwatem przyrody w Polsce”. Choć w stwierdzeniu tym jest wiele nieporozumień.

Przede wszystkim dlatego, że pierwsze zapiski dotyczące ochrony tego miejsca pochodzą z 1827 roku i zostały sporządzone w języku niemieckim. Bo akurat wtedy teren ten był częścią Prus, które po latach bezkompromisowej eksploatacji własnych lasów zaczęły rozumieć, że tak dalej się nie da, a las nie jest zasobem nieskończonym.

To właśnie w XIX wieku narodziła się nowoczesna, pruska doktryna leśna, która miała fundamentalny wpływ na leśnictwo w tej części Europy. Ale o tym za chwilę.

Mniej więcej w tym samym czasie, w pierwszej połowie XIX wieku, wielcy niemieccy badacze tacy jak Alexander von Humboldt czy Ernst Haeckel zaczęli zwracać uwagę na zagrożenia związane z eksploatacją środowiska.

Pierwszy z nich stworzył pojęcie pomnika przyrody, drugiemu zawdzięczamy termin ekologia. Obaj swoimi badaniami i pismami stworzyli podwaliny czegoś, czego wyznawcą i pasjonatem stał się Hugo Conventz, nazywany przez potomnych ojcem europejskiej ochrony przyrody.

To właśnie Conventz w 1892 roku jako pierwszy opisał dokładnie Zisch Busch, odnajdując przy okazji notatkę lokalnego leśnika, nakazującą „surową ochronę” tego miejsca już w 1827 roku. Ta data ma być rzekomym dowodem na wiekowość tutejszego rezerwatu, choć formalnie istnieje on dopiero od 1956 roku.

Wcześniej, bo już w latach 20., cisowy las odkrył i ukochał Leon Wyczółkowski. Nazwał go Świętym Gajem i uwiecznił na blisko stu swoich obrazach. To właśnie dlatego rezerwat nosi jego imię.

Tego wszystkiego dowiaduję się z multimedialnej strony, jaką kosztem 150 tysięcy złotych stworzyło Nadleśnictwo Zamrzenica. Można na niej odbyć wirtualny spacer po rezerwacie i oczami drona spojrzeć na grób zasłużonego dla tutejszych cisów leśnika Hermanna von Bocka (1802-1873). Całe to doświadczenie jest dość toporne, szybko więc daję sobie z nim spokój. Nic tu po mnie, ruszam dalej. Jadę na północ.

Las liściasty, teren pagórkowaty, na pierwszym panie przewrócone drzewa
Wieżyca, najwyższy szczyt Kaszub, porośnięta jest monumentalnym, bukowym lasem. Fot. Filip Springer.

Wichura dobra i zła

Przejeżdżam przez Tucholę i kieruję się w stronę Czerska. Droga niemal cały czas wiedzie przez lasy. To sosnowa, dość nudna monokultura solidnie zniszczona huraganem w 2017 roku. Tylko w ciągu jednej, sierpniowej nocy wiatr położył tu niemal czterdzieści tysięcy hektarów lasu, a kolejnych osiemdziesiąt tysięcy hektarów solidnie uszkodził.

W całym dwudziestym wieku nie było większej katastrofy w polskich lasach.

Miejsca, w których wiatr szalał najbardziej, łatwo poznać, to rozległe młodniki o nieregularnych kształtach, z których tu i ówdzie sterczą ocalałe, starsze drzewa.

Zniszczenia mogłyby być mniejsze, gdyby tutejsze uprawy leśne były bardziej zróżnicowane. W jednogatunkowym, jednowiekowym lesie sadzonym od linijki wszystkie drzewa są takie same. Pod naporem wiatru zachowują się więc podobnie. Gdy ten osiąga siłę, zdolną je złamać, łamią się wszystkie.

Las naturalny jest o wiele bardziej odporny. Każde jego piętro jest bogatsze, drzewa i krzewy różnych gatunków i w różnym wieku zachowują się inaczej pod naporem wiatru. Jedne padają, inne ledwie się uginają, jednocześnie rozpraszając podmuchy i nie pozwalając wiatrowi się rozpędzić. Spustoszenie nie jest tak dotkliwe.

Zdrowa wichura od czasu do czasu jest wręcz potrzebna lasom do regeneracji – eliminuje słabsze i starsze osobniki, młodszym pozwala piąć się w górę.

To, jak wyglądają Bory Tucholskie, podobnie zresztą jak spora część polskich upraw leśnych, jest bezpośrednią konsekwencją niemieckiej doktryny leśnej, która zaczęła formować się ponad dwieście lat temu. W drugiej połowie XVIII wieku Prusy były już właściwie całkowicie wylesione. Na brak drewna zaczynały cierpieć kolejne gałęzie przemysłu. Dość powiedzieć, że pojęcie „zrównoważonego rozwoju” zostało ukute przez Hansa Carla von Carlowitza, saksońskiego księgowego i zarządcę kopalń, który już na początku XVIII wieku borykał się w podległych sobie zakładach z brakiem odpowiedniego drewna do zabezpieczania podziemnych chodników. „Zrównoważenie” według Carlowitza miało polegać na takim zarządzaniu lasami, aby nie wycinać z nich więcej drzew, niż może ich odrosnąć.

Tak czy inaczej, ochrona resztek istniejących lasów oraz sadzenie nowych stało się w XIX wieku w Prusach i innych państwach Związku Niemieckiego kwestią racji stanu. Zaczęły powstawać więc pierwsze szkoły leśne, spośród których wymienić należy przede wszystkim działającą od 1821 roku w Eberswalde Berlińską Akademię Leśną. Dość szybko stała się ona wiodącym ośrodkiem naukowym zajmującym się nową dziedziną gospodarki – leśnictwem.

I to właśnie na gruncie niemieckiego leśnictwa zostały wypracowane najbardziej efektywne sposoby zarządzania lasem. Dobór odpowiednich gatunków (głównie iglastych), podział lasów na oddziały, sposoby, rytm i skala zrębów, struktura administracji leśnej, przepisy dla miejscowej ludności związane ze zbieraniem grzybów, jagód i chrustu – wszystko to są niemieckie wynalazki, które szybko przyjęły się w całej Europie, a często w zaskakująco niezmienionej formie funkcjonują do dziś.

Kanada z Irokezami

Ale niemieckie, a właściwie pruskie leśnictwo miało też donośne znaczenie polityczne. W połowie drogi między Tucholą a Czerskiem mijam niewielką miejscowość o nazwie Woziwoda.

Szosa przeskakuje tu wąskim mostem nad Brdą, kawałek dalej są budynki miejscowego nadleśnictwa i rozległy parking. Zatrzymuję się tu na chwilę. W 1782 roku to miejsce nazywało się Wozewoddasche i znajdowała się tu siedziba jednego z ośmiu rewirów leśnych ustanowionych przez pruskiego króla na terenach zabranych dekadę wcześniej Rzeczpospolitej.

Fakt, że płynie tędy Brda, miał duże znaczenie, rzeka była bowiem główną arterią, którą spławiano drewno wycięte w Tucheler Heide, czyli Borach Tucholskich.

Kolejni leśniczowie z Wozewoddasche mogli więc stąd skrupulatnie kontrolować skalę wyrębu i eksploatacji miejscowych lasów. Jednym z nich był R. Schutte (jego imię pozostaje nieznane). W 1880 roku opublikował niewielką broszurę, w której dowodził, że wysiłki niemieckiego leśnictwa w regionie doprowadziły do ogólnej poprawy jakości życia mieszkańców i umocnienia się niemieckiego panowania nad tymi terenami.

Warto przypomnieć, że tereny dzisiejszych Borów Tucholskich były jednym z najbardziej zapóźnionych i „etnicznie niepewnych” regionów zjednoczonych w 1871 roku Niemiec. Jeszcze sto lat wcześniej, krótko po pierwszym rozbiorze Rzeczpospolitej, Fryderyk II Wielki żartobliwie nazywał te obszary Kanadą, a ich mieszkańców Irokezami. Gustav Freitag opisując wizyty króla w tych okolicach, pisał zaś o pustkowiach –

„opuszczonej ziemi, bez prawa i bez władzy”.

Taka narracja automatycznie generowała kolonialny podział ról. Oto pruskie, a później niemieckie państwo wprowadzało na „dzikim Wschodzie” właściwy sobie nowoczesny ordnung, który stanie się źródłem dobrostanu wszystkich mieszkańców.

W tym duchu była napisana też broszura leśniczego Schuttego. Dowodził on, że niezwykle ważnym elementem tej modernizacji była pruska akcja leśna.

Obserwacje leśniczego z Wozewoddasche trafiły na podatny nurt w Berlinie, gdzie stopniowo zaczęto postrzegać leśnictwo jako niemal doskonałe narzędzie kolonialnej kontroli.

Ubrany w państwowy mundur, uzbrojony leśnik pielęgnujący „niemiecki las” i sprawujący kontrolę nad „słowiańskim żywiołem”, doskonale się do tej roli nadawał.

Jak zauważa amerykański badacz Jeffrey K. Wilson, pod koniec XIX wieku pruska państwowa polityka leśna w coraz większym stopniu koncentrowała się na kwestiach etnicznych na wschodzie Niemiec.

Począwszy od 1893 roku, Prusy rozpoczęły program ponownego zalesiania, szczególnie w swoich wschodnich prowincjach, szybko rozszerzając wielkość lasów państwowych w regionie.

W znakomitej książce Wilsona („The German Forest: Nature, Identity, and the Contestation of a National Symbol, 1871-1914”) Borom Tucholskim poświęcony jest duży rozdział. To bowiem tutaj Niemcy po raz pierwszy i na taką skalę wykorzystali leśnictwo nie tylko do celów gospodarczych, a także politycznych. A przysłużył się tej sprawie leśniczy Schutte. Na jego cześć w 1900 roku przemianowano leśniczówkę Wozewoddasche na Schuttenwalde.

W dupę sobie wsadź Szwajcarię

– Damian, ja ci powiem, że ty jesteś po prostu normalnym gnojem – wzburzony kobiecy głos niesie się gdzieś z dołu schodów prowadzących na platformę widokową stojącą na najwyższym szczycie Kaszub, czyli Wieżycy. Stoimy tu sami, ja i Damian, którego imię właśnie w ten sposób poznałem.

– Ale o co ci chodzi? – krzyczy on wprost w czeluść klatki schodowej i przykłada lornetkę do oczu. – Chodź, zobacz jak ładnie.

– Jesteś gnojem i mnie na tych schodach zostawiłeś jak jakąś głupią idiotkę i ci tego nigdy nie wybaczę – dudni tam z dołu.

A ja nie wiedzieć czemu, przypominam sobie uspokajające wielkoformatowe oblicze Jana Pawła II zawieszone u stóp wieży, zaraz przy kasach. Być może Damian również o nim myśli, bo całą sprawą niespecjalnie się przejmuje. Zapala papierosa i lustruje z błogością pejzaż, wciągając dym głęboko w płuca.

– Szwajcaria Kaszubska! – mówi i podaje lornetkę zdyszanej partnerce. – W dupę sobie wsadź Szwajcarię – sapie ona i łypie na mnie, złowrogo odgarniając grzywkę ze spoconego czoła. – Albo pokaż.

A widok zaiste jest piękny. Rozfalowane wzgórza porośnięte lasami i błyskające tu i tam jeziora. Patrzymy w niemym zachwycie. Ani Damian, ani jego partnerka nie wiedzą najpewniej, że spoglądając na północ, patrzą na tereny, które miały się stać pierwszym parkiem narodowym.

Nie tylko pierwszym w ówczesnych Niemczech.

Nie tylko pierwszym na dzisiejszych ziemiach Polski.

To miał być pierwszy park narodowy w Europie.

krajobraz, daleki widok: las, dalej jezioro lub kanał, zalesione wzniesienia, niebo pełne jasnych chmur
A widok zaiste jest piękny. Rozfalowane wzgórza porośnięte lasami i błyskające tu i tam jeziora. Patrzymy w niemym zachwycie na tereny, które miały się stać pierwszym parkiem narodowym w Europie. Fot. Filip Springer

Przyroda prawdziwie germańska

W 1906 roku na łamach krajoznawczego pisma „Der Wanderer Durch Ost- und Westpreußen” ukazał się artykuł omawiający koncepcję powstania na pograniczu Kaszub i Borów Tucholskich „Niemieckiego Parku Narodowego we Wschodniej Marchii”. Jego głównym celem była „odbudowa germańskiej puszczy”. Park miał się stać „świętością narodową, w której tak się ochroni i dba o rodzime gatunki roślin i zwierząt, aby te stały się pełnym i bogatym odzwierciedleniem nietkniętej niemieckiej przyrody". Wizyta nowoczesnego Niemca w takim parku miała być „orzeźwiającą kąpielą dla duszy i ciała”.

Czas na takie pomysły był idealny. To właśnie w tym samym 1906 roku powstała w Niemczech pierwsza w Europie instytucja powołana w celu ochrony przyrody. Była to Państwowa Komisja ds. Ochrony Pomników Przyrody, a na jej czele stanął Hugo Conventz – ten sam, który jako pierwszy opisał cisowy las w Borach Tucholskich.

„Wciąż więcej i więcej zakątków przyrody w kraju naszym oraz w innych cierpi z powodu rozwoju kultury – pisał Conventz w swoim dzienniku na początku XX wieku. – Ziemia narodzona w wyniku działania sił naturalnych w ciągu długiego czasu została znacznie przekształcona przez człowieka, a niekiedy zupełnie zrujnowana. Jeżeli nie chcemy, aby nasi ludzie utracili związek z rozwojem przyrody jako całości, to nastał czas, aby zabiegać o zachowanie świadków przeszłości i tradycyjnego układu naszych miejscowości, aby poznać i zachować wszystko, co można. Państwo powinno traktować to jako jedno z najważniejszych działań należących do jego obowiązków, z uwagi na korzyści niematerialne, jakie płyną z takiej ochrony. Nie tylko u nas ludzie doszli już do wniosku, że coś powinno być zrobione niezwłocznie, aby zapobiec pełnemu zniszczeniu pierwotnej przyrody w przyszłości. Teraz właśnie nadszedł czas, aby państwo, które już dawno troszczy się o zachowanie starodawnych skarbów kultury i sztuki, zwróciło także uwagę na pomniki przyrody”.

Germańska puszcza w Szwajcarii Kaszubskiej miała być pełna „staroniemieckiego” zwierza – przede wszystkim żubrów i łosi („Jaką rolę te silne zwierzęta odgrywały w niemieckiej przeszłości, może sobie każdy wyobrazić nawet bez pisemnych dowodów”). Nie mogło też tam zabraknąć „króla niemieckich lasów”, czyli jelenia szlachetnego (którego dość skrupulatnie trzebił w tamtym czasie cesarz niemiecki w lasach rominckich i prakwickich). Oprócz tych gigantów niemieckiej fauny w „prawdziwej germańskiej puszczy” roić się miało od bobrów, saren, danieli, lisów, wilków i, „pomimo niektórych obiekcji”, także dzików.

Z ptactwa wymienia się właściwie wszystkie gatunki z orłami na czele, nieco więcej uwagi poświęcając czaplom, zimorodkom oraz mewom, które „powinny tam móc rozłożyć swe skrzydła do poetyckiego lotu”. Od tak germańskiego lasu „jedynie dzierzby i sójki powinno się trzymać z dala, aczkolwiek te z pewnością samoistnie się pojawią”.

Park czysto narodowy

I można tak tę koncepcję „Niemieckiego Parku Narodowego we Wschodniej Marchii” cytować bez końca. Podczytuję ją sobie zresztą z lubością, jadąc już rowerem z Wieżycy na północ przez tereny niedoszłego parku. Ale germańskość tamtego pomysłu miała się wyrażać nie tylko w składzie gatunkowym parku, ale też w podejściu do kwestii społecznych. Park miał być bowiem narzędziem „wzmacniania niemieckości” na tych ziemiach.

„Nawet przy w miarę średnim zaludnieniu, nawet w tych najmniej zasiedlonych częściach Marchii Wschodniej, aby zapewnić odpowiednią powierzchnię dla parku narodowego, musiałoby zostać wcielonych do niego kilka wiosek. Tutaj od samego początku jest istotne, że podczas uzyskiwania odpowiedniej powierzchni (poprzez wywłaszczenie w trybie sądowym), żaden niemiecki rolnik nie może zostać wykorzeniony. Wywłaszczenie powinno dotyczyć wyłącznie polskich wiosek i majątków. W ten sposób utworzenie parku narodowego przyczyniłoby się do rozwiązania problemu ziem Marchii Wschodniej, korzystnego dla Niemiec!”.

Przyroda, jak wszystko zresztą, w drugiej połowie XIX wieku i na początku następnego stulecia stała się bardzo narodowa. Można ten problem opowiedzieć na przykładzie Niemiec i niemieckiego kulturkampfu na Kaszubach, ale można też na przykładzie innych krajów. Nie przypadkiem pierwsze parki narodowe na świecie powstały na terytoriach podbitych w ramach kolonialnej ekspansji. Słynny Yellowstone utworzony został w 1872 roku pod pretekstem ochrony tego terenu przed parcelacją i prywatyzacją, a w efekcie był elementem podporządkowywania sobie ziemi ludności rdzennej, której prawa zostały tam znacznie okrojone. Jak zwraca uwagę kanadyjska badaczka Ellyce Andrée Wright, „parki narodowe zawsze odzwierciedlały całe spektrum idei dotyczących narodu, kultury, a nawet pochodzenia narodowego” a ich powoływanie służyło „przekształcaniu »dzikich« i »pustych przestrzeni« tych ziem w miejsca służące rekreacji, turystyce i ochronie przyrody”.

O czym plecie Kaczyński?

To się dzieje po dziś, także w Polsce. Polscy leśnicy od lat konsekwentnie budują swój wizerunek strażników lasu jako dziedzictwa narodowego, od których zależy bezpieczeństwo kraju i jego obywateli.

Antropolożka Agnieszka Kończal przeanalizowała narracje poświęcone polskim lasom i opisała je w świetnej książce „Antropologia lasu. Leśnicy a percepcja i kształtowanie wizerunków przyrody w Polsce”. Zwraca uwagę, że to właśnie w tym celu polskie lasy pełne są różnego rodzaju historycznych upamiętnień fundowanych i pielęgnowanych przez leśników i Lasy Państwowe. Kończal odwiedziła rezerwat Cisy Staropolskie dziesięć lat temu, krótko po tym, jak przy wejściu do rezerwatu odsłonięto i poświęcono obeliski z tablicami upamiętniającymi polskich leśników pomordowanych w Katyniu.

Efektem tego typu działań „jest uczynienie z zarządzanych przez leśników lasów substytutu polskiej ziemi oraz narodu i historii – pisze dr Kończal – (…) W takim ujęciu las jest synonimem polskiej ziemi i ojczyzny, dlatego też leśnicy mogą przedstawiać siebie jako strażników polskości. Mit narodowy oprócz tłumaczenia przeszłości i organizowania teraźniejszości zawiera zamiar przyszłych działań. Dlatego wizja lasu, która prezentuje go jako dziedzictwo narodowe, nie powinna być oddzielana od działań, które ją przywołują i które są podejmowane na jej podstawie”.

To właśnie do tego mitu i wynikających z niego wizji pośrednio odwołuje się Jarosław Kaczyński, plotąc bez większego sensu o prawie Polaków do zbierania grzybów w lesie. Niestety, we współcześnie konstruowanym micie polskiego lasu, choć pod wieloma względami podobnym do mitu niemieckiego sprzed ponad stu lat, nie ma figury parku narodowego jako elementu ochrony tego dziedzictwa. Leśnicy tutaj wystarczą. A kto jest przeciwko nim, jest też przeciwko polskości. Być może także dlatego od ponad dwudziestu lat nie powstał w naszym kraju żaden nowy park narodowy.

Otwieram trzy mapy

Po trzech godzinach wymagającej jazdy docieram do Mojuszewskiej Huty. To niepozorna i w zasadzie nieciekawa wioska piętnaście kilometrów na zachód od Kartuz. W jej porośniętych gęstym lasem okolicach zaplatają się jednak trzy, zupełnie różne na pozór historie. I aby to zrozumieć, trzeba na siebie nałożyć aż trzy mapy.

Pierwsza z nich to mapa projektowanego tu jeszcze w latach dziewięćdziesiątych Kaszubskiego Parku Narodowego. To właśnie ten park jest opisany w raporcie Fundacji Dziedzictwo Przyrody o 25 nowych parkach narodowych, które powinny powstać w Polsce. Śladem tego opracowania wędruję po kraju od czerwca i to jemu poświęcony jest cykl tych tekstów.

Ostatecznie pomysł powołania parku na Kaszubach upadł, gdyż walory przyrodnicze tych terenów zostały w toku ostatnich trzech dekad znacząco zdegradowane.

Okolice Mojuszewskiej Huty wchodzą za to w skład Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. I jeśli ktoś szukałby dowodów, jak mało jest to skuteczna forma ochrony przyrody, to powinien przyjechać właśnie tutaj albo na opisane wcześniej w tym cyklu Mazury.

Chaotyczna zabudowa, jeziora otoczone płotami prywatnych posesji i jarmarczne atrakcje w każdej większej miejscowości zgrzytają w tym roku tylko trochę mniej, bo turystów w pierwszych dniach sierpnia jest tu tylu, co kot napłakał. Lasy przeorane harvesterami bolą już jednak tak, jak zawsze. Wreszcie – to właśnie tędy, przez lasy położone na północ od Mojuszewskiej Huty, miała przebiegać północna granica Niemieckiego Parku Narodowego Marchii Wschodniej. Parku, który miał wskrzesić „germańską puszczę”.

No właśnie – wskrzesić. Na to pojęcie zwraca uwagę profesor Jerzy Szwagrzyk we wstępie do wspomnianego raportu. „Prawdziwa germańska puszcza” miała na tych terenach dopiero powstać, wyrosnąć dzięki działaniom ludzi.

– To zasadniczo inny sposób myślenia o ochronie przyrody – zwraca mi uwagę przyrodnik Piotr Klub, autor raportu. – U nas ciągle pokutuje myślenie konserwacyjne, że chronić należy tylko tereny dziewicze. A tych już właściwie nie ma. Ale zarówno doświadczenia historyczne, jak i codzienna praktyka wskazują, że

cenne tereny przyrodnicze mogą „powstawać”.

Bioróżnorodność można odbudowywać. Wystarczy wprowadzić odpowiednie zabiegi ochronne. Tak, jak miało to mieć miejsce w „Niemieckim Parku Narodowym”. I to jest coś, co poza całą tą nacjonalistyczną gadką, w jakiej ten pomysł utopiono, możemy z niego wziąć dla siebie.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.

;

Udostępnij:

Filip Springer

Reporter i fotograf. Jego reporterski debiut „Miedzianka. Historia znikania” (Czarne 2011) znalazł się w finale Literackiej Nagrody NIke i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Kolejne książki reporterskie („Źle Urodzone. Reportaże o architekturze PRL”, „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”, „Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach”, „13 pięter”, „Księga Zachwytów”) traktują o problemach polskiej przestrzeni i architektury. W 2016 roku ukazała się książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” będąca pokłosiem większego projektu dokumentalnego poświęconego byłym miastom wojewódzkim. W 2018 roku ukazał się jego mini debiut prozatorski, książka „Zegarmistrz” wydana w ramach Kolekcji Wrzesińskiej. Filip Springer mieszka i pracuje w Warszawie, współpracuje z Instytutem Reportażu, wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.

Komentarze