Rozmowa
Spacerowicze na moście w Bardzie, ok. 1910 roku. (Fot. Archiwum prywatne)
Spacerowicze na moście w Bardzie, ok. 1910 roku. (Fot. Archiwum prywatne)

Dlaczego wezwał pan na świadka Matkę B.?

Drewniana figura Matki Bożej Bardzkiej ma prawie tysiąc lat. Jest w tym mieście, położonym na pograniczu Śląska i ziemi kłodzkiej, od zawsze, od jego początku. Była świadkiem wojen, epidemii, powodzi, które doświadczały raz polskie, raz czeskie, potem niemieckie i znowu polskie miasteczko, gdy przetaczała się przez nie wielka historia. Ludzie przychodzili i odchodzili, a ona nadal tu jest. Od niemal tysiąca lat przygląda się temu, co tu się dzieje. Dlatego spaja wszystkie historie, które opisuję w książce. Dzięki niej niczym wehikułem czasu podróżuję razem z moimi bohaterami do dowolnego momentu w przeszłości, potem wracam do teraźniejszości. I ona wciąż jest. To coś stałego w tym zmieniającym się nieustannie świecie. 

Panorama Barda, lata 30. XX wieku. (Fot. Archiwum prywatne.)

"To nie jest dziołcha ze Śląska" – pisze pan. Skąd się wzięła w Bardzie?

To jest bardzo dobre pytanie, tylko że nikt nie zna na nie odpowiedzi. W 2015 roku ówczesny proboszcz bazyliki o. Mirosław Grakowicz podjął decyzję o konserwacji figury. Przeprowadzono wtedy m.in. badania metodą węgla aktywnego C14, z których wynikało, że lipa, z której wykonana jest Matka Boża Bardzka, pochodzi z XI wieku. Z kolei historycy sztuki datują figurę na ok. 150–200 lat później. Co działo się więc przez te 200 lat z miękkim i podatnym na uszkodzenia kawałkiem drewna? Pewne jest, że figura ma prawie tysiąc lat i jest najstarszą figurą drewnianą w Polsce. Być może przywieźli ją joannici, którzy jako pierwsi pojawili się w Bardzie. Byli rycerzami, więc może zabierali ją na pola bitew, wierząc w jej opiekuńczą moc. Może została przywieziona z Hiszpanii, Niemiec albo z Francji… Nie sposób tego ustalić, pozostają domysły.

Wiek świadka w przybliżeniu znamy. A cechy charakterystyczne? 

Uśmiech! Jest niezwykły, nie da się go opisać, trzeba po prostu zobaczyć go z bliska. Ma w sobie to "coś". No i cuda… Myślę sobie czasem, że gdyby nie ona, to Barda by nie było. Miejsce założenia osady nie jest jakieś wybitne: strome zbocza, słabe warunki do zabudowy. Niby w górach, ale nad rzeką, wijącą się meandrami, więc typowo nizinną. Podobno nazwa Bardo pochodzi od staropolskiego lub czeskiego słowa oznaczającego niewysokie wzgórza, ale może też mieć celtyckie korzenie. Dla mnie najciekawsze jest to, że bardo w buddyzmie tybetańskim oznacza stan przejściowy między kolejnymi wcieleniami, etapami, które się wzajemnie przenikają. W Bardzie to też jest zauważalne. I nie tylko w sensie geograficznym.

Matka Boża Bardzka. 'Uśmiech jest niezwykły, nie da się go opisać, ma w sobie 'coś''. (Fot. Tomasz Karamon) , Ołtarz z Matką Bożą Bardzką w bazylice w Bardzie. (Fot. Tomasz Karamon)

Przenikają się nacje, języki, wyznania…

Od średniowiecza. Już wtedy zaczął się kult figury i pielgrzymi ściągali do Barda. Tu zawsze była mozaika ludzi ze Śląska, Czech, Niemiec, a nawet raz do roku przybywali Wołosi z Wołoszczyzny Morawskiej w charakterystycznych, grubych baranich kożuchach sięgających kostek [zbiorcza nazwa różnych grup etnicznych zamieszkujących pierwotnie Półwysep Bałkański – przyp. red.], przynosząc ze sobą ducha Orientu, dalekich, odległych krain. To przenikanie widać w legendzie o figurce, której są dwie wersje, polska i czeska, a każda jakoś się wiąże z pozostałymi. Mariusz Szczygieł powiedział o tej książce, że jest bardzo środkowoeuropejska. To dobrze opisuje Bardo – mieszankę wpływów polskich, niemieckich, czeskich, austriackich, śląskich. Nawet cmentarz w Bardzie jest "pośredni", z nagrobkami polskimi i zachowanymi częściowo nagrobkami niemieckimi. Bardo to historia miasteczka w cieniu figury, która je z jednej strony przytłacza, ale z drugiej z jej obecności wynikał jego rozwój.

Dlaczego?

Ludzie od wieków przyjeżdżali tu z jej powodu, osiedlali się, prowadzili biznesy, piekli pierniki, warzyli piwo, stawiali gospody, kramy. Miejsce pielgrzymkowe dawało okazję do zrobienia dobrego biznesu. Powstawały gospody, bo trzeba było przenocować pielgrzymów. Kiedy mieli gdzie spać, potrzebowali jedzenia i picia, a to drugie idealnie zaspokajało warzone w regionie piwo. No i jeszcze dobrze było coś wziąć na pamiątkę, najlepiej słodkiego i trwałego, czyli pierniki. I tak się ten biznes kręcił. Były lata, w których waliły się góry – dosłownie! stąd pozostałość w postaci obrywu skalnego – epidemie i wojny pustoszyły miasteczko, ale potem miasto odżywało. Z Bardem tak było zawsze, że historia go nie omijała. Kiedy na początku pandemii usłyszałem w radiu, że w mieście zanotowano pierwszy przypadek koronawirusa, i to w klasztorze Redemptorystów, wcale mnie to nie zdziwiło.

Tomasz Karamon, autor książki 'Co widziała Matka B. Opowieści z Barda'. (Fot. Materiały prasowe)

Fakty i legendy, dokumenty i klechdy, przepisy na piernik, plotki i archiwalia – wszystko to się w pana książce mieści obok siebie. Jest równoważne. Obok Franza, który "będzie stąpał po scenie teatru wielkiej historii, choć jeszcze o tym nie wie", błąka się Meluzyna, a lasem prowadzi Ścieżka Strucli Maślanej (sic!). Często pisze pan: "prawdopodobnie", "być może", "podobno". Świat realny miesza się z wymyślonym?

To nie jest świat wymyślony. Bardem na poważnie zajmuję się od 25 lat. Kiedy zaczynałem tę przygodę, to pomyślałem, że nie mogę jak każdy lokalny pasjonat zbierać jakichś starych przedmiotów. Wszyscy to robią, więc uznałem, że ja będę zbierać historie i stare zdjęcia. Będę w stanie rozpoznać ludzi na tych zdjęciach i opowiedzieć ich historie. Tak się zaczęło. Kiedy w 2011 zacząłem na Facebooku prowadzić profil "Bardo – na tropie tajemnic historii" i dzielić się wiedzą, zaczęli się zgłaszać do mnie ludzie. Przyjmowałem każdą informację, gromadziłem pamiętniki, plotki, opowieści, legendy. Zbieram okruchy historii, układam z nich puzzle, dokładam kolejne elementy i czasem składa mi się cała opowieść i obraz z przeszłości. Historie z Barda opisane w książce to są właśnie fragmenty układanki, którą udało mi się zebrać, i mam nadzieję dzięki niej pokazać, że przeszłość i teraźniejszość nieustannie się przenikają w niekończącym się cyklu.

Helmut z pana książki mówi, że dla niego Bardo to łąka babci i wyprawy na czereśnie.

To dlatego, że każdy ma swoje Bardo. Także teraz. Swoje ulubione miejsca, swoich ludzi, a każdy opisuje je inaczej, bo przez pryzmat swoich doświadczeń. Wszystko to łączy fizyczna sceneria.

Błażej Brzostek, autor książki "Wstecz. Historia Warszawy do początku", napisał, że przeszłość nie istnieje, są tylko ślady oglądane w teraźniejszości, a na tej podstawie powstają opowieści dla edukowania, umacniania w wierze, budzenia emocji. I tak powstaje jakieś wyobrażenie o wspólnocie związanej miejscem i czasem. Ale z tego właśnie ludzie czerpią poczucie sensu, bo ich "małe" życie, wpisuje się w "wielki" porządek świata.

Zgadzam się. Bo czym jest przeszłość? Według mnie naszym wyobrażeniem o tym, jak to mogło kiedyś wyglądać, ale nie dowiemy się, jak naprawdę wyglądało. Mamy jakieś zdjęcia, jakieś potwierdzone fakty, z grubsza można określić, co się wydarzyło danego dnia, ale nie będziemy wiedzieć, czy ludziom, którzy byli uczestnikami tego wydarzenia, było zimno, co czuli, co myśleli, jak się zachowywali… I to nasze wyobrażenie o przeszłości przekazujemy ludziom w teraźniejszości i tym, co będą po nas. Subiektywne bardzo…  Dlatego tak skupiam się na pojedynczych historiach, bo wydają mi się prawdziwsze, bardziej namacalne.

'W buddyzmie tybetańskim 'bardo' to stan przejściowy między kolejnymi wcieleniami, które się przenikają'. (Fot. Tomasz Karamon)

Wielka historia wkracza w kolejnych wiekach do małego miasteczka i to najczęściej w podkutych butach. Ale choć "wielka", u pana jest tłem dla "małych" ludzkich historii.

Historia zwykłych ludzi, którzy urodzili się w określonym miejscu i czasach, mówili językiem polskim, czeskim, niemieckim, to jest moja fiksacja. Nie jestem historykiem ani historykiem sztuki, nie oprowadzę pani fachowo po kościele w Bardzie, ale mogę opowiedzieć o mistrzu kowalstwa, człowieku, który wykonał w nim barokowe zamki do drzwi. Wiem, gdzie mieszkał, jak szedł mu biznes itp. Rozgrzebuję żywoty dawno zmarłych osób, które – wydawałoby się – nikomu już nie są potrzebne. A mnie coś każe tam grzebać i wyciągać na światło dzienne życia tych wszystkich ludzi. Interesuje mnie Maria Geissler i przepis na piernik, który podaje za recepturą Neumanna, organista Franz Kuschel, złoszczący się na opieszałych kalikantów [wprawiali w ruch miechy w organach piszczałkowych – przyp. red.], bunt oberżystów, tajemniczy wędrowiec albo znalezienie odpowiedzi na pytanie, jak figurce odłamał się czubek nosa. Zwyczajne historie zwyczajnych ludzi. Niektóre z nich nie przestają mnie zadziwiać, bo nie miały prawa się zdarzyć, a jednak się zdarzyły.

Dlaczego nie miały prawa się zdarzyć?

Josef, zwykły chłopak z Barda, urodził się przed końcem XIX wieku. Wielka historia chciała, że wybuchła I wojna światowa, więc został zmobilizowany. Miał szczęście, bo choć dostał się do niewoli rosyjskiej, to trafił do pracy na roli. Tam spotkał Iwana, chłopca, który się nim zainteresował, bo nigdy nie słyszał takiej twardej mowy. Ojciec zgodził się, by Josef uczył chłopaka niemieckiego, a przy okazji Josef nauczył się rosyjskiego. Udało mu się wrócić do Warthy – bo tak brzmiała niemiecka nazwa Barda – piął się po szczeblach kariery i o znajomości z małym Rosjaninem zapomniał. Ale historia ponownie zapukała do Josefa i nagle Iwan… Ale może nie zdradzajmy zakończenia. (śmiech)

Kapliczka w Bardzie na dawnej pocztówce. (Fot. Archiwum prywatne) , Dawne Bardo czyli Warha na starej pocztówce. (Fot. Archiwum prywatne)

W ostatnich latach pojawiło się sporo reportaży dotyczących miejsc, regionów, pograniczy uwikłanych w historię. "Kajś", "Chachary", "Poniemieckie", "Kaszëbë", "Odrzania", "Wieczny początek" i tak można by jeszcze ciągnąć. Czym pan tłumaczy zainteresowanie lokalną czy regionalną historią zarówno z perspektywy autora, jak i czytelników?

Dobry gospodarz musi znać historię swojego podwórka, jaka by ona nie była. Pokolenie młodsze ode mnie, a ja jestem rocznik 1981, jest bardzo zainteresowane tym, co działo się w Bardzie. Oni pamiętają, że Niemcy wywołali II wojnę światową i wyrządzili ogrom zła, ale żyją tu i chcą znać historię miejsca. Podobne zjawisko obserwowałem w Niemczech, szukając moich bohaterów i śladów po nich. Dzieci tych, którzy musieli wyjechać z Polski, nie były zainteresowane rozmową ze mną, ale wnuki bardzo. I nie było to zainteresowanie rewizjonistyczne, oni po prostu chcieli poznać historię swojej rodziny, zobaczyć, gdzie się urodził dziadek. Kiedy zacząłem układać puzzle związane z historią piernikarstwa w Bardzie, dowiedziałem się, że pierniki były wypiekane w drewnianych formach. A że mam manualne zdolności, chciałem nauczyć się robić takie formy. Poznałem Oldricha Kvapila z Czech, jednego z kilku mistrzów, który nauczył mnie podstaw rzemiosła, a dalej rozwijałem je już sam. W 2015 roku w Niemczech udało mi się też trafić na ślad piernikarskich rodzin. Ludzie byli chętni do dzielenia się wiedzą. Dla nich to było nieprawdopodobne, że tyle lat po wojnie ktoś chce porozmawiać o dawnej historii.

Opowiem coś jeszcze: w 2014 roku na budynku dawnej piernikarni Aloisa Hentschla w Bardzie ze znajomymi postanowiliśmy odtworzyć szyld z lat 20. XX wieku z napisem z jednej strony po niemiecku, a z drugiej strony po polsku. Bardziej radykalnie usposobieni ludzie krytykowali pomysł, jedna osoba chciała szyld zniszczyć, ale większość nie oponowała. Szyld wisi do dziś i jest jedną z atrakcji. Wydaje mi się, że ludzie już nie mają problemu z lokalną historią. Ten szyld to dla mnie papierek lakmusowy, że już można o tej niemieckiej historii opowiadać.

W książce nie używa pan polskich nazw miejscowych, nie ma polskich nazw ulic ani innych. Jest Camenz, Wartha, Bergsturz, Butterstriezelweg… Ale na końcu książki jest słowniczek, więc szybko można je rozszyfrować.

Wiedziałem! (śmiech) Ale skoro opowiadam o regionie i mieście, w którym przez większość ich historii te miejsca tak właśnie były nazywane, to należy je zachować.

'Wydaje mi się, że ludzie już nie mają problemu z lokalną historią'. (Fot. Tomasz Karamon)

Wśród wskrzeszanych przez pana historii oprócz brata zakonnego, który "nie mógł się oprzeć urokowi Matki Boskiej", cudownie uzdrowionego rycerza czy opiekunki kaplicy na wzgórzu jest też historia Arthura Gronera, dentysty, członka SS, który trafił do Warthy w 1943 roku, przeniesiony z jednej z filii obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. To za jego sprawą obóz dla Luksemburczyków, którzy odmówili służby wojskowej w armii niemieckiej, uznawano za jeden z najgorszych na Śląsku. Sprawiedliwość go nie dopadła po wojnie tylko dlatego, że najpierw zabił swoją rodzinę, a potem popełnił samobójstwo. Pan pisze: "Robaki powoli zjadały zawartość esesmańskiego munduru. […] kości? Nie, nic się nie ostało. Tylko jacyś chłopcy paradowali po miasteczku z czaszką na patyku. Pana białe zęby lśniły w słońcu, jak na dentystę przystało".

Staram się pamiętać, że w mieście byli i tacy jak Helmut, który wspominał wyprawy na czereśnie, i tacy jak Groner. Czasem wydaje mi się, że ludzie nie zauważają tego, co jest pomiędzy dobrem a złem.  A to, co jest pośrodku, ma różne odcienie szarości. Franz Hunczek, o którym wspominam w książce, był lekarzem, dla którego religia, narodowość czy poglądy polityczne nie miały żadnego znaczenia i który pomagał każdemu. Pochodził ze Śląska, a w czasie II wojny był członkiem grupy konspiracyjnej, która m.in. organizowała wigilie dla robotników przymusowych, Polaków, Belgów, Francuzów. Zajmuję się nim teraz szerzej, bo mnie zafascynował jako człowiek, dla którego liczył się wyłącznie drugi człowiek. Niemcy go tolerowali, bo w Bardzie były w czasie II wojny lazarety, a on był genialnym chirurgiem. Operował niemieckich żołnierzy, ale uwierał władzy, bo wiedziano, że pomaga "untermenschom", czyli podludziom, jak to określali naziści. Kiedy skończyła się wojna, pozostał w miasteczku, ponieważ był dwujęzyczny. Ale jedna ideologia wyparła drugą i on znowu uwierał władzę, bo pomagał co prawda Polakom (m.in. mojej babci), także funkcjonariuszom nowej władzy, ale leczył też Niemców. Kiedy się w Bardzie wypowie nazwisko Huczek, to każdy przyzna, że był świetnym lekarzem. W 1950 roku został zamordowany, a za morderstwem prawdopodobnie stała bezpieka, która być może chciała go zmusić do wysiedlenia, a on odmawiał, bo w Bardzie było jego miejsce. To jest właśnie taka historia nieoczywista, w odcieniach.

Zobacz wideo Maciej Stuhr, czyli aktor, nauczyciel, ojciec i dumny syn. "Czasami wystarczy być"

Jak wypędzonych i nowo przybyłych?

Znam historie, gdzie do mieszkających Niemców dokwaterowano Polaków i przy jednym stole płakali Niemcy, że zaraz ich stąd wysiedlą i stracą swój Heimat, oraz Polacy – z tęsknoty za miejscem, z którego ich wysiedlono. Tak, te czasy też mają odcienie szarości. Ale to, o co pani pyta, okres po 1945 roku, to mój wyrzut sumienia, bo jeszcze nie znalazłem czasu, by się tą tematyką zająć, a ludzi, którzy te czasy pamiętają, ubywa.

Wierzy pan, że cuda naprawdę miały miejsce?

Cuda można różnie rozumieć. Jako nieprawdopodobne spotkania ludzi Josef–Iwan albo jako istnienie najstarszej drewnianej figurki w Polsce, która przetrwała niejedną pożogę. Można też dosłownie – jako przykłady uzdrowień, mikrohistorie, mikrointerakcje, które nam się wydają niewiarygodne. Zresztą Kościół miał ciekawe podejście do figury. Podkreślał, że to nie drewniana figurka, do której modlą się ludzie, sprawia cuda. Matka Boża Bardzka miała być uznawana jedynie za pośredniczkę przekazującą intencje do Boga. Ale ludzie wiedzieli swoje. Uwielbiali figurę i od XI wieku do niej przychodzili ze swoimi troskami, intencjami i prośbami, licząc na cud w swojej sprawie.

Zachwyciłam się okładką.

Zdjęcie rentgenowskie figury, które się na niej znalazło, uchwyciło nawet jej uśmiech. Każdy, kto je widział, wiedział, że to zdjęcie będzie na okładce. Nie było żadnej dyskusji.

Tomasz Karamon. Pasjonat Barda od ćwierć wieku. Ożywia historię, pokazując, w jaki sposób przeszłość i teraźniejszość przeplatają się w niekończącym się cyklu. Opowiada o ludziach, próbujących przezwyciężyć swoje demony, miejscach, których nazwy przechowują pamięć o wojnach i katastrofach, o cudach i dziwnym żywiole, w którym to wszystko się miesza: czasie.
Lidia Raś. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, dziennikarka, redaktorka. Kiedyś m.in. w "Dzienniku Gazecie Prawnej", obecnie w Weekend.gazeta.pl. Pasjonatka teatru i literatury, wielbicielka czeskiej Pragi i polskich gór.